Jaki będzie ten „nowy” świat? Nikt tego nie wie, ale wszyscy możemy się zgodzić z tym, że nie będzie on jednak „wspaniały”. To, co się dzieje obecnie, można będzie ewentualnie zrozumieć dopiero z perspektywy czasu. Nikt nie posiada dostatecznej wiedzy – a zwłaszcza dystansu – by umieścić naszą teraźniejszość w kontekście historycznym, opisać wszystkie jej fasety, poznać sens, objaśnić i wytłumaczyć zachodzące teraz zjawiska i pojawiające się fakty.
Jeśli przyznaję się do własnej niewiedzy, to nie jest to żadną kokieterią. Od dawna twierdzę i mam świadomość tego, że każdy człowiek (oczywiście łącznie ze mną) jest dyletantem. Wobec ogromu tego wszystkiego, co nas otacza (nie tylko w sferze fizycznej, ale i mentalnej) – wobec morza informacji, które do nas docierają – wobec wyobrażeniowej mgławicy mitów i fikcji, w jakiej jesteśmy zanurzeni; wreszcie wobec niezwykłych trudności w docieraniu do prawdy – jesteśmy niczym te pijane dzieci we mgle, sieroty Wszechświata zabłąkane we własnych fantazmatach i złudzeniach, które często mylą się nam z nadzieją.
Mimo tych ograniczeń staram się w miarę racjonalnie podchodzić do tego, co się dzieje z nami – i wokół nas – w tych jakże dziwnych czasach zarazy, które mogą się okazać dla człowieka przełomowe. I przynajmniej spróbować coś z tego zrozumieć, pojąć sens tych przemian, wyciągnąć jakieś wnioski… choćby tylko na własny użytek, by uporządkować nieco kłębiące się w głowie myśli.
Tak więc – nie roszcząc pretensji do mądrości, a tym bardziej nieomylności – postaram się ująć w kilku zdaniach zręby pewnych ogólnych zjawisk, które coraz bardziej wydają mi się definiować zmiany, jakie w tej chwili zachodzą na świecie. Moim zdaniem zmiany te przewartościowują tak ważne dla ludzi pojęcie, jak np. wolność, zmieniając myślenie i zachowanie ludzi na całym globie. (Bo zainfekowane zostały nie tylko ludzkie ciała, ale i umysły.)
Niewolność
„Niewolność” może się wydawać takim trochę dziwnym neologizmem, ale według mnie słowo to lepiej określa pewne zaobserwowane teraz przeze mnie zjawisko niż np. „niewola” czy „zniewolenie”.
Przede wszystkim „niewolność” (w odróżnieniu od niewoli i zniewolenia) jest stanem, który niejako zaakceptowała (czy też raczej: któremu poddała się) dobrowolnie ogromna większość społeczeństwa w państwach dotkniętych (w mniejszym lub większym stopniu) pandemią. (Protestowała zaledwie garstka ludzi.)
Mnie uderzyło to najbardziej w związku z zachowaniem się całych ludzkich rzesz w kręgu cywilizacji zachodniej – tak szczycącej się przecież liberalnym (wolnościowym) podejściem do człowieka, deklarującej przywiązanie i respekt dla takich wartości, jak np. swoboda obywatelska czy nietykalność osobista, traktując je niemal jako świętości – i gdzie jak mantrę powtarza się słynne powiedzenie Franklina, że „ludzie, którzy dla tymczasowego bezpieczeństwa rezygnują z podstawowej wolności, nie zasługują ani na bezpieczeństwo, ani na wolność”.
Oczywiście wiem, że taki stan „niewolności” został spowodowany przez wirusa (choć tak naprawdę, bardziej do tego przyczynił się nie tyle sam wirus, co strach przed nim, a w konsekwencji – i w rzeczywistości – takie a nie inne obostrzenia i restrykcje wprowadzone przez władze). I że niemal wszyscy uważają, że jest to stan przejściowy – więc łatwiej jest go znieść.
Ale (abstrahując od tego, czy drakońskie posunięcia władz były zasadne czy też nie) fakt pozostaje faktem: ograniczono wolność setek milionów ludzi – pozbawiono ich prawa do pracy, swobodnego poruszania się; decydowania zarówno o ochronie własnego zdrowia, jak i o wyborze sposobu leczenia w przypadku choroby. Przymusowo odizolowano od siebie nie tylko znajomych i przyjaciół, ale i najbliższych krewnych (przez co dziesiątki tysięcy ludzi umierały w cierpieniu i zupełnej samotności – a był to dla nich horror, którego my, pozostający przy życiu, nie chcemy sobie nawet uświadomić).
Nie wspominając o konsekwencjach ekonomicznych: rujnujących gospodarkę i przemysł, stawiających na głowie politykę fiskalną państwa, niszczących małe i wielkie przedsiębiorstwa, pozbawiających dziesiątki – jeżeli nie setki – milionów ludzi pracy… etc. Skutki tego mogą być w przyszłości katastrofalne, dodatkowo ograniczając ludzką wolność – być może do granicy (praktycznego) niewolnictwa.
Niewykluczone, że w ostatecznym rozrachunku, liczba ofiar spowodowanych globalnym „lockdownem” świata, przewyższy liczbę ludzi, którym ten „lockdown” uratował życie (wpędzenie milionów ludzi w skrajną nędzę, głód i choroby z tym związane…). Czyli jednak lekarstwo może się okazać groźniejsze od choroby.
(Nie jest to tylko moje zdanie. Prof. Michael Levitt, biolog, zdobywca Nagrody Nobla w 2013 r. w dziedzinie chemii stwierdził: “There is no doubt in my mind that when we come to look back on this, the damage done by lockdown will exceed any saving of lives by a huge factor.”
„Niewolność” to takie zawieszenie pomiędzy wolnością a niewolą; stan, w którym łudzimy się, że mimo wszystko (w tej niewoli) zachowujemy wolność, bo nie jesteśmy w stanie zaakceptować tego, że jednak ta wolność została nam odebrana i nawet jeśli zniesiona zostanie większość restrykcji, to część tego zniewolenia pozostanie – i to nie tylko w formie traumy w nas samych, ale i w bardziej represyjnych przepisach i prawie, które wskutek pandemii zostanie zmienione. Także w jeszcze większej kontroli całego społeczeństwa i jego inwigilacji.
Niestety, już dawno temu (w czasach, kiedy jeszcze nie śniło mi się o żadnej pandemii) nabrałem przekonania, że brak wolności jest jednak nieodzowną cechą ludzkiej kondycji.
Każdemu z nas się wydaje, że dokonuje wyborów niezależnie (a ogólnie: że dysponuje wolną wolą). Jednakże moim zdaniem – w głębi i w istocie działania pewnego mechanizmu społeczno-psychologicznego – zazwyczaj tak nie jest, bo zawsze „podpinamy się” (lub jesteśmy „podpięci”) pod pewną strukturę (partyjną, frakcyjną, stanowiącą grupę interesów…) poddani sugestii, indoktrynacji, propagandzie, manipulacji… także łatwowierności i złudzeniom. To wszystko powoduje, że nasze opinie i poglądy (wliczając w to światopogląd) są niejako zdeterminowane – uzależnione od czegoś, co jest od nas większe. Ergo: nie do końca są suwerenne.
Ogólnie rzecz ujmując, nasza wolność w życiu jest mocno ograniczona, zarówno przez czynniki zewnętrzne, jak i wewnętrzne. Bowiem zawsze, w każdych okolicznościach, jesteśmy częścią pewnej struktury – organizmu społecznego, grupy – która nas kształtuje, narzuca normy zachowania – i wobec której określa się nasza tożsamość (bo przecież tylko w relacji z innymi ludźmi możemy się spełnić i stać się człowiekiem).
Niestety – życie to jednak zniewolenie jest. (Pomijam już tutaj nasze uwarunkowania genetyczne, a na które nie mamy żadnego wpływu, jak również Frommowski fenomen ucieczki człowieka od wolności).
Z tych to względów można stwierdzić, żę wolność jest chyba jednym z największych złudzeń człowieka, który mimo to na paradygmacie wolnej woli (możliwości dokonywania wyboru) opiera wszystkie swoje systemy etyczne, (które są niezbędne dla funkcjonowania każdego społeczeństwa).
To, co się dzieje ostatnio jeszcze bardziej pole naszej wolności zawęża. Perfidia całej sytuacji polega na tym, że w zasadzie godzimy się z tym, że ktoś nam tę wolność ogranicza, a niektórzy z nas przyjmują to nawet ochoczo (bo są przekonani, że ratuje im to zdrowie i życie).
Z drugiej jednak strony odczuwamy tę naszą nową „niewolność” dotkliwie. Stąd pewna schizofrenia: chcemy tej naszej izolacji, a zarazem nie chcemy; boimy się innych ludzi, a zarazem do nich lgniemy; chcemy być chronieni przez władzę, a zarazem nienawidzimy jej kagańca…
Żeby jednak nie kończyć tak pesymistycznie: warto pamiętać o tym, byśmy przy tych wszystkich ograniczeniach i determinantach, starali się wywalczyć jak największą wolność dla siebie, poczynając od wolności wewnętrznej, bo chyba tam – właśnie wewnątrz siebie, w sferze duchowej – możemy mieć największe pole manewru i poczuć się naprawdę człowiekiem wolnym. Co łatwe nie jest, bo czy poczucie wolności jest rzeczywistą wolnością?
Niemyśl
Paradoks, który w dobie Internetu i platform społecznościowych jest uderzający: zaglądając tam odnosimy wrażenie, że oto doświadczamy burzy mózgów, a tak naprawdę mamy do czynienia z wyjałowioną myślowo pustynią.
Stąd mój kolejny neologizm: „niemyśl”.
Czym się on różni od niemyślenia (bezmyślności)?
Otóż złudzeniem, że myślimy, podczas gdy w rzeczywistości bezrefleksyjnie przyjmujemy myśli innych. I chodzi nie tylko o memy, stereotypy, banały… Niekiedy natrafiamy na cale elaboraty mające pozory samodzielnej intelektualnej analizy, które tak naprawdę są pseudointelektualnym bełkotem kompilującym pomysły i koncepcje innych, krążące zwykle w internetowej sieci.
Królują wszak memy tudzież aforyzmy, sentencje i życiowe „mądrości”, (o których zwykle zapomina się po 15 sekundach).
Wraz z rewolucją informatyczną i szalonym rozwojem Internetu, zaszło wielce osobliwe zjawisko: zalew informacji nie zwiększył wiedzy podpiętych do sieci ludzi – a tym bardziej nie spowodował, że zmądrzeliśmy. Wręcz przeciwnie: wzniecił informacyjny chaos – jeszcze bardziej przy tym nas ogłupiając i dezorientując.
Tutaj chciałbym pewną rzecz uściślić: tak, można się zgodzić, że dzięki Internetowi ilość wiedzy wśród ludzi wzrosła, ale absolutnie nie przekłada się to na jakość tej wiedzy. Generalnie ludzie nie są w stanie przyswoić bardziej kompleksowej, eksperckiej wiedzy, której najczęściej nie potrafią zrozumieć, skupiają się więc na tym, co (jak się im wydaje) rozumieją. A są to rzeczy proste, nieskomplikowane, stereotypowe, powierzchowne, oklepane, trywialne, zwykłe… jak również myśli, które są już im znane, które przejęli, i z którymi się już oswoili. Tym sposobem błędne koło (nie)poznania i niemyśli się zamyka, tworząc owe osławione już bańki, gdzie przebywają zainfekowane jakimiś – zwykle „jedynie słusznymi” poglądami – ludzkie indywidua. A kiedy się już w takiej bańce jest, to odrzuca się wszystko, co do panującej w niej koncepcji nie pasuje – łącznie z przeczącymi jej faktami i argumentami, których po prostu nie przyjmuje się do wiadomości i ignoruje. (To dlatego naszych przekonań nie zmieniają nawet fakty.)
Tak więc mamy to co mamy: niski lot miernot koszący wszystko co wystaje ponad przeciętność – gubienie w śmieciach większości tego, co ma jakąś wyższą intelektualną czy mentalną wartość – tudzież zbijanie się jednakowo (nie)myślących osobników w gromady i stada – najczęściej pod przewodem naczelnych, wyróżniających się w jakiś sposób, baranów.
Wszystko to jest związane z niesamodzielnością myślenia (tych, którzy myślą samodzielnie, jest garstka) i co ciekawe (i na swój sposób ironiczne): najwięcej o konieczności samodzielnego myślenia krzyczą ci, którzy memom i stereotypom poddają się najbardziej.
Wspomniane tu zjawiska stały się jeszcze bardziej widoczne w czasie panującej nam zarazy. Wirus obnażył wszystkie ludzkie słabości – i to nie tylko w wymiarze indywidualnym, ale i cywilizacyjnym.
W całym tym zgiełku i chaosie (dez)informacji, która na nas spadła, doszło do jeszcze większego kryzysu autorytetów; do niemal zupełnego wyrugowania bardziej krytycznego i mądrzejszego sposobu myślenia; wreszcie do wysypu przeróżnych – nieraz kosmicznie bzdurnych i wręcz absurdalnych – teorii spiskowych, jako żywo przypominających zbiorową paranoję.
Ale jak się temu ludzkiemu błądzeniu i zagubieniu dziwić, skoro nawet ci, po których można się było spodziewać, że dostarczą nam w miarę pewnej i rzetelnej wiedzy, przeczyli sobie nawzajem. Władze nadrabiały miną, ale tak naprawdę to działały „w ciemno” – podejmujący decyzje politycy nie mieli pojęcia jakie będą skutki ich decyzji. Wszelkie modele i prognozy brały w łeb, każde państwo zdane było na siebie (biurokratyczną WHO i nadętą EU o kant stołu można było potłuc) i co ciekawe (i jeszcze bardziej dezorientujące), ci którzy poszli drogą mniejszych restrykcji, jak się wydaje lepiej na tym wychodzą, niż ci, którzy pozamykali wszystko i wszystkich. (Nadal nie wiadomo skąd się biorą tak ogromne różnice statystyczne w liczbie zarażeń, zachorowań i zgonów w poszczególnych krajach – i jak one zależą od wprowadzonej tam polityki walki z epidemią. Bo to chyba nie jest tylko skutek manipulacji danymi, z którą bez wątpienia mamy często do czynienia).
Innymi słowy: okazało się – zwłaszcza w tym przypadku globalnej pandemii – że niepewność i niewiedza jest dla człowieka bardziej naturalnym stanem, niż pewność i wiedza.
W tym wszystkim ludzie mogli też dojść do wniosku, że skoro nawet naukowcom i ekspertom nie można ufać, to trzeba się udać do guru i szamanów; że skoro trudno jest myśleć racjonalnie, to jakimś wyjściem jest jednak „niemyśl”, czyli substytut myślenia.
Upokorzenie
Kto z nas nie czuje się upokorzony przez tego prymitywa w koronie?
A mówiąc poważniej: czy to, że pozbawiono nas wolności; że jacyś politycy (którzy do tej pory nie mieli bladego pojęcia o wirusologii) nakazują nam, co mamy robić (a my się temu poddajemy); że zamącono nam w głowie tak, że sami już nie wiemy co jest prawdą, a co blagą, fałszem i manipulacją, co jest mądre, a co jest głupie; że zmuszono nas do żebrania o pomoc finansową państwa i władz, którymi często pogardzamy… czy to wszystko nie jest upokarzające?
Ale przecież ludzkość została też upokorzona w wymiarze cywilizacyjnym, bo skoro nie taki znów groźny biologicznie wirus zdołał sparaliżować świat (głównie strachem), to czy nie może to budzić w nas podejrzenia, że nasza wielka cywilizacja jest jednak kolosem na glinianych nogach, który w każdej chwili może po prostu runąć?
To upokorzenie, o którym piszę, może też wyrastać z uświadomienia sobie pewnych konsekwencji związanych z obaleniem (podważeniem) pewnych cywilizacyjnych i kulturowych mitów.
O pierwszym – i chyba najważniejszym – już wspomniałem: krytycznie nadwyrężony zostaje mit cywilizacyjnej wielkości człowieka.
Poza tym można chyba zaobserwować:
– Upadek mitu o wyższości cywilizacji zachodniej nad wszystkimi innymi.
– Upadek mitu wolnościowego funkcjonującego zwłaszcza w społeczeństwach państw opartych na ustroju liberalno-demokratycznym.
– Upadek mitu materialnego dobrobytu (rozwiązującego wszelkie problemy i zapewniającego szczęście).
– Upadek mitu o potędze współczesnej medycyny i naukowej wszechwiedzy.
– Upadek autorytetów organizacji globalnych (np. WHO) i kontynentalnych (np. EU) oraz jeszcze większe rozczarowanie politykami. (Pogłębił się też kryzys autorytetów indywidualnych utopionych w brei pseudo-autorytetów.)
Tę listę można ciągnąć dalej.
Warto dodać, że nawet jeśli te mity całkowicie się nie rozwieją (bo człowiek jednak bez mitów nie może funkcjonować) to zostaną mocno nadszarpnięte, co może mieć ogromny wpływ na kierunek, jaki obierze ludzkość po pandemii. Pandemia mogła nam uświadomić, że prawdziwą przyczyną kryzysu zdrowotnego (pociągającego za sobą śmierć setek tysięcy ludzi) nie był w istocie sam wirus (który wcale nie należy do najbardziej groźnych biologicznie) ale brak odporności organizmów ludzi żyjących w warunkach, które powodują coraz większe osłabienie ich (naszych) układów odpornościowych. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że najbardziej śmiercionośne żniwo nie zebrał koronawirus, a takie choroby („cywilizacyjne”), jak nadciśnienie, cukrzyca, nowotwory, nałogi, otyłość… do których z kolei najbardziej przyczynił się stres, nieodpowiednie odżywianie, życie w zatrutym środowisku naturalnym – wszystko to, co niesie ze sobą nasza (coraz bardziej wspaniała cywilizacyjnie) rzeczywistość.No i oczywiście, nie można zapominać o starości, ale ta jest czymś zupełnie normalnym i nieuniknionym.
Warto też zwrócić uwagę na to, że – jak się okazało – najmniejszą odporność immunologiczną posiadają ludzie żyjący na najbardziej ponoć rozwiniętym cywilizacyjnie Zachodzie (a generalnie: rasa biała, choć wyjątkiem są tutaj Afro-Amerykanie i Latynosi żyjący w Stanach).
Wiadomo, że wszelkie odniesienia rasowe są teraz niepoprawne politycznie, ale jak inaczej wytłumaczyć fenomen niemal całkowitej odporności na koronawirusa w krajach, gdzie zdecydowaną większość stanowi rasa żółta (np. liczący blisko 100 mln. mieszkańców Wietnam, w którym zanotowano 325 zarażeń i gdzie nie ma żadnego zgonu z powodu Covid-19; czy w liczącym 7.5 mln. mieszkańców, niezwykle zagęszczonym ludnościowo Hong Kongu, gdzie wystąpiło 1000 zakażeń i 4 zgony; podobnie jest w Korei Południowej, Tajlandii, Japonii… także – jak do tej pory – w Indiach czy w krajach afrykańskich), jak nie większą odpornością ras „kolorowych”, które nota bene nadal przez sporą część ludzi białych stawiane są (bardziej lub mniej świadomie i otwarcie) niżej od własnej rasy?
Co tu kryć: to wszystko co się działo na świecie – z nami i wokół nas – przez ostatnie miesiące, spowodowało szok, z którego jeszcze nie wszyscy z nas zdają sobie sprawę. Spadło to na nas jak grom z jasnego nieba, i jeszcze długo (może nawet już nigdy) nie będziemy mogli się z tego otrząsnąć. Było też uderzeniem, nie tylko w naszą wolność, zdrowie i szczęście, ale i w naszą godność.
A odebranie nam godności jest chyba największym upokorzeniem, jakie może nas spotkać.
Czy wobec tego wszystkiego założenie, iż po tym doświadczeniu „większość z nas przejrzy na oczy i sprawy potoczą się w kierunku integracji, współpracy i szacunku dla osoby ludzkiej, dla jej autonomii i wolności” (Eichelberger) nie jest zbyt optymistyczne?
Obawiam się, że tak.
Autor: Stanisław Błaszczyna www.wizjalokalna.wordpress.com