17 stycznia 2021

„WSZYSCY MOI PRZYJACIELE NIE ŻYJĄ” – dziwaczne naśladowanie Tarantino i Rodrizgueza w Polsce przez Słoweńców

„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” jest następną polską produkcją, która została dystrybuowana przez platformę „Netflix”. Po raz kolejny jest to kino gatunkowe po „W lesie dzisiaj nie zaśnie nikt”. Tego typu filmy nie są w Polsce zbyt powszechne. Obserwując różne recenzje, widzimy jak ten film bardzo polaryzuje nie tylko widownię, ale także krytyków.

Niektórzy uważają tą produkcję za umiejętną zabawę konwencją i przedstawienie gatunku filmowego, który w Polsce do tej pory nie istniał. Inni mówią, że film jest nieśmieszny i żałosny. Co więcej, pikanterii dodaje fakt, że główną rolę, podobnie jak „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, gra postać polaryzująca Polaków, czyli Julia Wieniawa. Czy „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” to wybitny pastisz gatunkowy? Czy może najgorszy film roku? 

Jestem zdania, że żadne z wyżej wymienionych określeń nie pasuje do tego filmu. Produkcja ukazała się niespodziewanie, gdyż pierwsze zapowiedzi pojawiły się 10 dni przed oficjalną premierą na „Netflixie”.  29 grudnia 2020 roku pojawił się ów film. Takiego filmu w Polsce jeszcze nie widziałem. Jest to oryginalne jak na, znikomą ilość takich filmów w naszym kraju. Jednak produkcja jest nieudanym pastiszem w konwencji filmu exploitation, czyli podobnej do tego, co robi Quentin Tarnatino czy Rober Rodriguez połączony z komedią pomyłek, z której słyną bracia Cohen. Sam Tarantino jest wymieniony w napisach końcowych jako inspiracja produkcji. Dzieło to w najmniejszym stopniu nie przypomina jednak znakomitych filmów tego reżysera.

Fabuła filmu jest banalnie prosta. Odbywa się impreza sylwestrowa u Marka granego przez Kamila Piotrowskiego. Na owej zabawie, pojawia się masa stereotypowych postaci znanych z ogromnej ilości komedii młodzieżowych w produkcjach amerykańskich: początkujący raper, miłośniczka horoskopów. Starsza atrakcyjna kobieta i „krypto-homoseksualista”. Ta mieszanka w komediach amerykańskich przewijała się bardzo często. Tutaj jest to nowość i nie byłoby z tym żadnego problemu, gdyby nie to, że z wyjątkiem może dwóch osób te postacie są „meta-karykaturalne”. Zachowują się wobec napisanych wiele lat temu schematów i stereotypów. Postacie nie są w ogóle ciekawe i podczas seansu nie czułem sympatii do większości bohaterów.

W komediach amerykańskich jak „Superbad” czy American Pie” takie zestawianie postaci działo, bo poznawaliśmy ich lepiej; znaliśmy ich motywacje i osobowość. Tutaj brakuje wyrazistych bohaterów. Wyjątkiem jest postać Moniki Krzykowskiej- starsza kobieta będąca w związku z znacznie młodszym mężczyzną. Ma jedną piorunującą i błyskotliwą scenę; znakomicie zagraną tak, że budzi w widzach emocje i sprawia, iż postać staje się wiarygodna. Na wyróżnianie zasługuje również Ola Pisula. Gra ona starszą siostrę jednego z bohaterów. Jest wulgarna i bardzo obsceniczna, lecz także dość intersująca i momentami zabawna.

To by było na tyle. Wspomniana przed chwilą scena jest praktycznie jedyną zawierającą błyskotliwe dialogi. To ujęcie jest dziwne, ponieważ, Jana Belcl będący zarówno reżyserem scenarzystą i montażystą, miał jakiś pomysł na ten film również w kwestii kreowania dialogów. Niestety kontrastuje ona z całą resztą czerstwych, nieśmiesznych i niesmacznych konwersacji między bohaterami. Twórca nawet nie stara się wykreować swojego czarnego humoru, bazuje na okropnych i oklepanych żartach z podstawówki typu „twoja stara „czy „poznaliśmy się na wspólnym pogrzebie”.  Reżyser gubi się we własnej konwencji; chciał zrobić efektowny pastisz, jednak takim działaniem sam zaprowadził to dzieło w stronę autoparodii. Zresztą, w filmach inspirowanych jak np. „Superbad” nie było takich żałosnych dialogów. Robienie filmu w konwencji pastiszowej nie daje twórcom filmu immunitetu w kwestii tworzenia prymitywnych dialogów i nieudolnego powielania schematów z innych produkcji

Najbardziej na plus wychodzi Belclowi jednak komedia pomyłek. Jest skonstruowana w scenariuszu na tyle zwięźle i efektownie, że to jesteśmy w stanie „kupić” od twórcy. Bryluje tutaj Mateusz Więcławek, który po kiepskim początku może pokazać chociaż trochę swojego talentu aktorskiego, będąc w samym środku spirali tych dziwnych wydarzeń. Jego występ momentami potrafi rozbawić i po występie w „Belfrze” pokazuje, że dalej warto go angażować do różnych produkcji. Może nagrody za to nie otrzyma, ale w wraz z Krzywkowską oraz Aleksandrą Pisulą są jedynymi godnymi pochwały aktorami.

 Wątek dostawcy pizzy jest tak idiotycznie poprowdzony, że nie chcę za bardzo się w to zagłębiać. Jest to totalnie przestrzelone ukazanie osoby mającej problemy osobiste i finansowe oraz nie rozwijającej się na miarę swojego talentu. W komedii pomyłek jako uczestnik spirali zdarzeń jest niezłym uzupełnieniem i spełnia rolę „popychacza fabuły”. Oddzielny jego wątek, który jest eksponowany na ekranie z naciskiem na jego zakończenie, jest tragiczny. Nie jest to śmieszne, nie sprawdza się jako parodia, ani oglądającemu nie jest po drodze z tą postacią ze względu na jego stereotypowy charakter.  Dodanie natomiast tego idiotycznego wątku chorej matki na schizofrenię tylko to pogłębia. Oczywistym faktem jest, że przy takiej chorobie osoba musi mieć stałą opiekę a nie być zostawianą samej sobie

Kryzys związków w komedii młodzieżowej bynajmniej nie jest czymś miłym do oglądania. Poruszanie się po kolejnych powielanych schematach oraz dodawanie do tego obrzydliwego humoru nie zachęca do dalszego seansu. Mamy tyle możliwości poprowadzenia problemów w związku.  Wszechstronny Słoweniec Jan Belcl wybiera jednak najgorszą z możliwych opcji. Chłopak jest po uszy zakochany, więc postanawia odstawić scenkę udowadniająca swoją miłość oświadczynami. Dziewczyna oczywiście odrzuca te wyznanie, ale nie z powodu myślenia o przyszłości czy strachu przed trudami związku. Odrzuca je, ponieważ jej chłopak nie zadowala jej w łóżku.  Sekwencja ukazana na ekranie tego problemu jest komiczna, ale nie w zamierzonej przez reżysera konwencji. Wywołuje to zażenowanie.  Widz zadaje sobie pytanie: jak można było napisać tak absurdalną scenę z dialogami, których szkoda komentować. Gwoździem do trumny okazuje się być scena pojednania pary, o której dłuższe myślenie może spowodować nudności, więc sobie odpuszczę.

Sympatia do końcówki filmu jest zależna od indywidualnego podejścia do kina eksploatacji. Widza, który lubi krwawą jatkę, będzie bawić końcówka, więc nie powinien on się zawieść.  Osoba nietolerująca flaków latających po ekranie może być finałem zniesmaczona. Jedno trzeba Belclwoi oddać; końcówka nie należy do górnolotnych, lecz swoją efektownością i dość pomysłowymi scenami śmierci mnie „kupiła”.  Może dlatego, że ja sam bardzo cenię sobie taki rodzaj kina eksploatacji. Podkreślam jednak, że mówię tutaj o projektach Quentina Tarantino lub Roberta Rodrigueza, bo obok zakończeń „Bękartów Wojny” czy „Django” ten film nie stał. Ba! Daleko mu nawet do „Maczety” Rodrigueza, która sama zostaje daleko w tyle za wymienionymi produkcjami Tarantino.

Wypadłby się również odnieść do kontrowersyjnego tematu występu w tym filmie Juli Wieniawy. W końcu ta osobowość polaryzuje Polaków. Jej umiejętności aktorskie rzeczywiście pozostawią wiele do życzenia, ale w tym filmie nie wypadła wcale tak fatalnie. Nie mówię również o jakimś świetnym występie, lecz nie jest to tak zła rola jak sądzą jej krytycy. Problem z tym występem leży w napisaniu tej roli. Jest ona po prostu głupia, przerysowana do bólu i antypatyczna od początku.  Z odegraniem takiej postaci Wieniawa nie poradziła sobie najgorzej, ale problem odnośnie tej aktorki sięga odgrywanych przez nią ról. Może czas zagrać w czymś poważnym?  Zobaczymy, jak wypadnie w zwykłej dramatycznej roli, wtedy będzie można powiedzieć coś więcej.

Produkcja „Netflixa” jest dla mnie zawodem bo liczyłem na świetny pastisz gatunkowy i przełom w robieniu owego kina w Polsce. Parę udanych pomysłów nie wystarczy, żeby zakryć pierwsze odpychające trzydzieści minut filmu włącznie z otwierającą sekwencją z udziałem policji, w której używają oni żartów rodem z kabaretów polskich. Sam reżyser nie wie chyba momentami, gdzie tę historię posprawdzać w taki sposób, aby była zwięzła i dostarczała rozrywki.  Twórcy popadają w pułapkę konwencji parodiowania, sami chcą coś skomentować w komiczny sposób, jednak wszystko kończy się autoparodią. Film nie jest jednak totalnym niewypałem. Widać w nim sporo niewykorzystanego potencjału, czego dowodem są wątki Moniki Krzywkowskiej, Więcławka czy końcowa sekwencja śmierci zbiorowej. Pozytywem jest zdecydowanie to, że powstało coś zupełnie nowego w Polsce. Trzeba próbować, może w końcu się uda.

Moja ocena 4/10

Autor; Sebastian Kulesza

__________________________________