7 listopada 2020

MIŁOŚĆ CZY NIENAWIŚĆ? (czyli Europejczyków stosunek do Ameryki)

Wszyscy jesteśmy dyletantami, w takiej czy innej dziedzinie. Ogólnie rzecz biorąc, człowiekowi zawsze bliżej jest do ignorancji, niż do wszechwiedzy. A w sprawach naprawdę istotnych dla naszej egzystencji, nie ma większej różnicy między dyletantyzmem uniwersyteckiego profesora, a – dajmy na to – maszynisty, rzemieślnika, czy rolnika. Bowiem wiedza ilościowa nie przekłada się na metafizyczną jakość.

Faktem jest, że Ameryka jest w tej chwili awangardą świata, to znaczy, że na całym świecie żyjemy w „cesarstwie amerykańskim”

Stąd takie stwierdzenia, jak to, którego autorem jest Waldemar Łysiak: „Prostakowi lub nawet człowiekowi przeciętnemu, zawsze się wydaje, że filozofowie coś jakby bredzą, a najśmieszniejsze jest to, że ma on rację.” Podobna nuta zabrzmiała w tym, co powiedział kiedyś André Breton: “Filozof, którego nie rozumiem, jest draniem”. Nota bene wyrażone to było w kontekście „mądrości” wywodów filozoficznych Heideggera, o którym Cioran napisał w jednym ze swoich esejów coś takiego: “Przeczytałem właśnie ‘Gelasseheit’ Heideggera. Gdy tylko zaczyna on używać potocznego języka, widzimy, jak MAŁO ma do powiedzenia. Zawsze uważałem, że żargon to wielkie szalbierstwo. (…) Ogromna sława Heideggera. Wszyscy dali się nabrać jego potwornemu szalbierstwu językowemu. Jednak moja o nim opinia jest niezachwiana. Zbudowało mnie to, co Ioan Alexandru opowiedział mi o swojej rozmowie z wielkim człowiekiem: na proste i głębokie pytania rumuńskiego poety filozof odpowiadał banałami. Nie mogąc używać swego zwykłego żargonu, nie potrafił powiedzieć niczego językiem potocznym, żywym, normalnym. Nie dało się szachrować”.

Choć w słowach tych jest wiele racji, to jednak nie jestem zwolennikiem tego typu sformułowań, gdyż mogą prowadzić do usprawiedliwiania prostactwa, a z drugiej strony – mogą być zachętą do pogardy dla ludzkiego intelektu, który przecież – sięgając swoich „wyżyn” – służyć może zarówno dobrej, jak i złej sprawie.
Poza tym, wydaje się, że świat zawsze bardziej jednak cierpiał od prostactw, arogancji i brutalności despotów, niż wskutek filozoficznych analiz myślicieli… mimo, że to właśnie tych ostatnich uważa się często za prowokatorów szaleńczych rojeń ideologicznych w głowach imperatorów typu Hitlera czy Stalina. Ci jednak, za ostatni argument zawsze uważali armatę i pięść. Ponadto, ich inspiracją nigdy nie była wyrafinowana myśl a przede wszystkim żądza władzy, megalomania i agresywny, atawistyczny instynkt podboju

Niepostrzeżenie, wstęp ten zamienił mi się w małą dysertację na temat wad i zalet intensywniejszego używania ludzkiego intelektu. To dlatego, że głównymi bohaterami tego artykułu będą właśnie intelektualiści: reżyser Lech Majewski i literat Leopold Tyrmand. Właściwiej jednak byłoby na pisać, że bohaterami nie będą ich osoby, a raczej poglądy tych twórców na Amerykę.
Obaj wychowali się i wykształcili w kręgu kultury europejskiej, a jednak reprezentują dwie odmienne perspektywy spojrzenia na Amerykę. Z jednej strony mamy krytykę negatywną Majewskiego, z drugiej – apologię Tyrmanda. Obaj odznaczają się nieprzeciętną inteligencją i przenikliwością, a swoje myśli formułują ostro, zdecydowanie i zajmująco. Uważam to za dostateczne usprawiedliwienie dokonanego tu zestawienia.
Zamieńmy się więc w arbitrów ich biegunowych opinii o Ameryce.

MAJEWSKI OSKARŻYCIEL, CZYLI O PODNOSZENIU SIĘ Z KOLAN

Lechem Majewskim spotkałem się osobiście, kiedy przyjechał on do Chicago z wyreżyserowanym przez siebie filmem „Ewangelia według Harry’ego” zaprezentowanym w ramach Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce.
Majewski od 12 lat (moje spotkanie z reżyserem miało miejsce w 1994 r.) mieszka i tworzy poza granicami Polski, zajmując się również eseistyką kina oraz reżyseria teatralną (mając na koncie m.in. operę Krzysztofa Pendereckiego „Król Ubu”, a ostatnio, wystawioną z wielkim hukiem w Warszawie, bizetowską „Carmen”). Film pokazany w Chicago był rodzajem alegorii poddającej krytyce pewne zjawiska społeczno-obyczajowe współczesnej Ameryki. Przytoczą te fragmenty naszej rozmowy, które obrazują stosunek reżysera do tego kraju i jego kultury. Rozpocząłem wywiad stwierdzeniem, że sądząc po tym najnowszym filmie Majewskiego, nie jest on dobrego zdania o tym kraju, na co reżyser odparł:

– „Faktem jest, że Ameryka jest w tej chwili awangardą świata, to znaczy, że na całym świecie żyjemy w ‚cesarstwie amerykańskim’. Można to porównać do Cesarstwa Rzymskiego. Produkty amerykańskie zalewają świat. Porobiły się takie dziwne standardy. Przyjął się McDonald, Coca-Cola… choć przecież są lepsze soft-drinki i lepsze dania barowe. Przyjął się także McDonald filmowy – taka bardzo zmechanizowana, rutyniarska ucieczka od świata. Pomimo więc tego, że doceniam pewne aspekty tzw. kultury masowej, czuję się człowiekiem oszukanym. (…) Żyjemy w czasach, kiedy mamy nowa religię. Wszyscy się modlimy codziennie przed tym małym migającym ołtarzykiem. To on kreuje teraz wartości. To są bardzo dziwne czasy. Czasy, w których najlepiej zarabiającym tzw. ‚aktorem’ jest facet będący kulturystą. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby taki pływak Weissmuller – Tarzan był ceniony bardziej, niż np. Gregory Peck, który oprócz tego, że był gwiazdą, to był jeszcze prawdziwym aktorem. (…) Nastąpiło więc jakby przesunięcie punktu ciężkości na absolutny brak wartości, na fasadę, blichtr, kasowość… Palmę pierwszeństwa wcześniej miał Stallone, teraz przejął ją Schwarzenegger. Świadczy to też o pewnym zmierzchu mężczyzny. Oni wyrażają sobą coś, czego już mężczyźni dzisiaj nie mają: wspaniałe ciało, duże mięśnie i spluwę na dwa metry – symbol bardzo erotyczny.
Poznałem w tym kraju kilka osób, które przy proponowanym przez Amerykę, czy w ogóle – przez dzisiejsze czasy – świecie wartości, osiągnęły absolutny szczyt wszystkich możliwości. Weźmy np. taką Liz Taylor. Co by nie mówić, zdobyła ona wszystko, co było do zdobycia. Uważana była za najpiękniejszą kobietę świata, osiągnęła rzecz dla tej kultury bardzo ważną, a mianowicie sławę; miała wspaniałych mężów, pieniądze, Kleopatry, Hollywoody… A jest to – jak się tak z bliska ją zobaczy i z nią porozmawia – bardzo samotna postać, wręcz tragiczna. To jest paradoks tego kraju.
Podobnie jest z Marlonem Brando, Michaelem Jacksonem… To są ludzie wykolejeni, nie znający normalnego życia – zostali go pozbawieni i po prostu szaleją. Czy są to narkotyki, alkohol, obżeranie się… Tak np. jak robi to Brando, którego służący przywiązuje na noc do łóżka, żeby ten nie wstał w nocy i nie zjadł 10 hamburgerów i nie wypił 20 piw. A jednocześnie ludzi ci uważani są za królów życia. I każdy o tym marzy – bo to taki ideał naszych czasów.
Byłem niedawno w Polsce, gdzie przygotowywałem operę Pendereckiego i widziałem, jak bardzo ta kultura amerykańska zalała kraj. Wracam teraz z Festiwalu Filmowego w Rio de Janeiro, gdzie zobaczyłem jak zalała Brazylię – kraj o bardzo silniej i pięknej kulturze. Podbój świata przez McDonalda i Schwarzeneggera to naprawdę potężna siła, która zwycięża. Powaliła komunizm, powali wszystko, co znajdzie na swojej drodze.”

– Jakie to będzie miało konsekwencje dla naszej kultury, cywilizacji, świata?

– „Konsekwencje będą takie, że wszyscy będziemy siedzieć w kinie na filmie ze Schwarzeneggerem i popijać Coca-Colę. Ja osobiście w demokrację nie wierzę, bo uważam, że ludzie ogólnie nie dorośli nigdy w historii do tego, by decydować demokratycznie. Jeżeli w Stanach Zjednoczonych jest ponad 200 mln. mieszkańców i ci ludzie demokratycznie wybierają Billa Clintona jako najlepszego prezydenta, syna swojego narodu, to coś w tym systemie nie funkcjonuje. Czy jest to człowiek, który ma wizję, który jest kimś? Nie. To jest facet, który właśnie je McDonalda, ogląda Schwarzeneggera i nie potrafi podjąć żadnej decyzji.”

– Na pewne sprawy jesteśmy bardziej wyczuleni, choćby dlatego, że wychowaliśmy się w innej kulturze. Może nie doceniamy zalet, jakie cywilizacja zachodnia mimo wszystko ze sobą niesie?

– „Kultura zachodnia jest bardziej przyczynowo-skutkowa, logiczna. Pochodzimy z kraju, gdzie obowiązywała także logika paradoksalna. Sen, poezja, sztuka… Umieliśmy się fantastycznie porozumiewać za pomocą symboli, ponieważ tzw. ‚prawda’ była zabroniona. W Polsce mieliśmy np. bardzo dobry teatr. Kiedyś mieszkałem w Nowym Jorku, chodziłem na premiery broadwayowskie. Jest tam blichtr, pieniądze, ale nie ma żadnej kultury inscenizacyjnej. Takie walenie po oczach latającymi światłami. Rzeczywiście, ci ludzie są doskonali technicznie, świetnie wyszkoleni – tańczą, śpiewają, fikołki robią… Ale jak tak pójść do Teatru Starego w Krakowie, a pójść na Broadway na Manhattanie – to nie ma żądnego porównania.”

– Czy rzeczywiście istnieje konflikt między kinem komercyjnym, a tzw. artystycznym?

– „Żadnego konfliktu nie ma, ponieważ jedynym królem jest kino komercyjne. Kino artystyczne nie ma żadnych szans. Pracuję w umierającej branży i trochę mnie to przeraża. Znam wiele osób, zarówno w Polsce, jak i w Hollywood, które nie mogą się przebić ze swoimi pomysłami. Bo to, w czym żyjemy, to żadna demokracja, ale totalitaryzm ukryty. W Ameryce nie da się nic zrobić. To kraj totalitarny, maoistyczny… Rządzi tu jeden typ kultury, a kto się wyłamuje, skazuje się na śmierć..”

– Pan się odważył.

– „Stanąłem przed wyborem: wsiąść na ten bandwagon i jechać z tym dzikim tłumem Schwarzeneggerów, albo nie wsiadać. Wybrałem samotną podróż w innym kierunku.”

– Pierwsze mocne wrażenie po przekroczeniu Atlantyku. Jakie ono było?

– „Znalazłem się na Wall Street i zobaczyłem, że wszyscy ludzie ubrani są identycznie, że wszystkie sekretarki mają identyczne prochowce, identyczne kokardy pod brodami, identyczne snickersy na nogach, a w siatkach szpilki, które założą, jak wejdą do biura. Faceci zaś mają identyczne łososiowate krawaty i dokładnie te same koszule z Brooks Brothers… I że wszyscy gnają, jakby poszaleli. Wtedy nagle zdałem sobie sprawę: przecież to jest Mao Tse Tung, tyle że bardziej podkolorowany. Wydało mi się to wszystko chore. Rozbił się mit.”

– Siłą rzeczy, każdy po przyjeździe do Ameryki przeżywa konfrontację swoich wyobrażeń z obrazem rzeczywistym…

– „Jesteśmy typowymi prowincjuszami, którzy przyjeżdżają do Ameryki i padają na kolana. Potem się z tych kolan stopniowo podnosimy. To jest jednak taki szok dla organizmu, kiedy tu się człowiek zjawia i nasz ludzki organizm musi się zaadoptować. Tak samo, jak w małżeństwie. Najpierw wszystko bierze się za dobrą monetę. Problemy zaczynają się dopiero po paru latach, kiedy te wyidealizowane rzeczy zaczynają nieco czeznąć.”

– Musi pan jednak przyznać, że był czas, kiedy to społeczeństwo osiągnęło w wielu dziedzinach rzeczy imponujące.

– „Na przykład?”

– Stosunkowo wysoki standard życia klasy średniej. Wprawdzie ten najlepszy okres pod tym względem Stany Zjednoczone wydają się mieć za sobą, to jednak z zamożnością o takim zasięgu mogą się równać jedynie rozwinięte kraje Europy Zachodniej. Cięgle jednak jest tutaj tak, że jeśli ktoś, kto ma normalną, pewną i stałą pracę, to może żyć w niezłych, a niekiedy i w komfortowych warunkach. Sztuka sztuką – ale życie powszednie – życiem. Poza tym, dałoby się wskazać na niezwykłe osiągnięcia w innych dziedzinach: przemysł, nauka, technologia…

– „Pan raczy żartować! Co nazywa pan standardem? Właśnie się przejechałem dzisiaj po Chicago. Same rudery. Każdy budynek poza downtown wygląda jak jakaś katastrofa architektoniczna.”

– Powinien się pan przejechać dalej, na północno-zachodnie przedmieścia Chicago.

– „Wystarczy pojechać do Szwajcarii, czy do Francji i zobaczyć, że te wszystkie budynki wybudowano tam z cieplejszym, ludzkim duchem. A tutaj to jest wszystko tak: zarabiaj pieniądze, płać taksy, umieraj i… na drzewo!”

– Dlaczego więc tak pchają się wszyscy do tej Ameryki? Z całego świata: z Polski, Chin, Meksyku, Kuby…

– „Bo to jest Cesarstwo Rzymskie, a jak wiemy, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. To jest cywilizacja, która podbiła, zwyciężyła świat. W bardzo dziwny sposób. Nie militarny, a ekonomiczny, kulturowy… Podbiła też mózgi wszystkich ludzi.”

– Miejmy nadzieję, że jest to jednak zjawisko powierzchowne. Mówimy w zasadzie o kulturze masowej, pewne rzeczy możemy więc widzieć jakby w powiększeniu, nie w tych proporcjach, co trzeba. Myślę jednak, że ta ekspansja kultury amerykańskiej jest bardziej spektakularna, niż głęboka.

– „Również staram się patrzeć na to realistycznie. Wydaje mi się, że jestem człowiekiem na tyle dojrzałym i na tyle otrzaskałem się w Ameryce, robiąc filmy. Ja też korzystam z tego systemu. Zgadzam się z panem, że tu lepiej płacą, niż np. w Polsce. Zbyt blisko widziałem jednak, jak to się odbywa, na czym to polega… Komercja jest komercją – tu rządzi pieniądz. Najgorsze jest to, że nie służy to sztuce, kulturze, a blichtrowi, picowi…
Wie pan, to jest naprawdę przerażające. Wszyscy np. chodzą i mówią „hałarju”, „fajn”, „grejt”, a potem człowiek siada przed telewizorem, gdzie jest tych 90 kanałów i jak tak przeleci się po tych kanałach, to widzi: tutaj ktoś komuś wybija oko, tutaj strzelają z kul dum-dum, tutaj świdrują komuś dziurę w głowie albo rozwalają mu czaszkę młotem pneumatycznym. I tak przez całą noc. To tak, jakby się wylewała ta podświadomość, jakby to telewizja płaciła za te uśmiechy w trakcie dnia. Pan uważa, że to normalne?”

– Uważam jednak, że pan przesadza. Repertuar telewizji amerykańskiej jest bardziej miałki i głupi, niż okrutny. Tak słucham pana, jak i innych moich rodaków narzekających na ten kraj i sobie myślę: dlaczego więc nie uciekacie z tej Ameryki, skoro ona taka przerażająca i okropna!?

– „Bo nie wypada uciekać z frontu.”

– W takim razie co jest szansą dla tego kraju?

– „To nie tylko o Amerykę chodzi. Wiemy, że nauka zna postęp, sport zna postęp… Ale kultura? Nie zna czegoś takiego, jak ‚postęp’. Nikt nie może powiedzieć, że dziś dramaturdzy są lepsi, niż Szekspir, albo lepsi malarze, niż Leonardo da Vinci. Generalnie rzecz biorąc, zawsze istniały dwie kultury w historii świata: kultura wyższa i niższa.”

– Wyższa – elitarna, niższa – masowa?

– „Tak, z tym, że teraz ta elitarna prawie że zanikła. To jest takie coś zdychające, dogorywające, podtrzymywane sztucznie przez namioty tlenowe różnych instytucji, ministerstwa kultury… itp. Niższa kultura pożarła wszystko.”

– Czy to nie jest aby normalną konsekwencją równania do średniej, czyli właśnie demokracji?

– „Naturalnie. Elity straciły władzę. Jestem człowiekiem anachronicznym i tęsknię np. za Medyceuszami, choć i oni niejedno mieli na sumieniu.”

– Muszę przyznać, że brzmi to wszystko po dekadencku.

– „Bo w takich dziwnych czasach żyjemy. Muzyka na dobrą sprawę umarła. Nie mamy już Mozartów, Bachów, Beethovenów.. są za to Madonny i inne Jacksony. Literatura też właściwie robi bokami, nie ma dobrych powieści, nie ma Dostojewskich, Dickensów, Balzaków… bo nikogo już dziś nie stać na to, by usiąść i przeczytać 400 – 500 stron. Teatr też nie funkcjonuje dobrze, kino zrobiło się na wskroś hollywoodzkie… Właściwie, potęgą teraz jest telewizja. (…)
Zmienił się nasz stosunek do czasu, wartości… Nikt nie pisze listów, nikt nie zabawia się głębszą konwersacją. Cały język amerykański, którym się tu posługują, sprowadza się do 20 wyrazów, jest maksymalnie uproszczony. Zrobił się właściwie taki stosunek przerywany – nie tylko ze sztuką. Naprawdę trudno jest wyciągnąć wnioski, gdzie to wszystko prowadzi.”

Nie ma tu miejsca na polemikę z Majewskim. Jego wypowiedzi są tyle sugestywne, co przesadzone. Działają na wyobraźnię i emocje, mając jednocześnie pozory intelektualnej istoty.
Wydaje mi się, że nastąpi teraz ciekawe zderzenie owych sądów Majewskiego z krytyką (i obroną) Ameryki, dokonaną w zupełnie innym tonie i kładącą nacisk na nieco inne aspekty amerykańskiej rzeczywistości, kultury i cywilizacji.

TYRMAND OBROŃCA, CZYLI O WYŻSZOŚCI AMERYKI NAD CAŁĄ RESZTĄ

Moje nieśmiałe próby oponowania Majewskiemu były bardziej stwierdzeniami wyznaczającymi tok wywiadu, może nawet małymi prowokacjami, niż rzeczywistymi argumentami polemicznymi. Prawdziwej obrony Ameryki – i to przed nią samą! – podjął się natomiast Leopold Tyrmand, który w jednej ze swoich książek przytacza taką oto scenkę, w której uczestniczył on sam i osoba, która uważała siebie za prawdziwą Amerykankę.

Nienawidzę Ameryki – rzekła pewna dama, smakując kęs kaczki, by upewnić się, czy jest odpowiednio miękka i krucha. – Ameryka to złożenie podstępności i prostactwa.” Ostrożnie wypiła kieliszek wiona. „Życie – kontynuowała – stało się niemożliwe pod nieludzkim naciskiem olbrzymich zrzeszonych struktur.”
Pani – wiek średni, przystojna, wypielęgnowana, parokrotnie zamężna, każdorazowo z kimś bogatszym, niż jego poprzednik. „Diabelnie zorganizowany ucisk dławi tu każdy przejaw indywidualności – zapewniała z przekonaniem. – Nawet spokojnych i bezstronnych ludzi porywa nakaz walki z tą plagą; nakaz buntu, konieczność przeprowadzenia zmian. Jedyna nadzieja w tych biednych, gnębionych dzieciakach z uniwersytetów. Oni wiedzą czego i jak chcą.”
W tym momencie Tyrmand poczuł przypływ współczucia i litości, spotęgowany zwłaszcza jej nieskazitelną cerą. „Nie myślała pani o emigracji?” – szukał rozwiązania. – „Może gdzie indziej odnalazłaby pani pełnię życia”?
– „Nigdy – rzekła zdecydowanie – to moja ojczyzna. Nienawidzę jej, ale także nienawidzę jej nienawidzić. Znajduję wielką pociechę w swej pozytywnej, konstruktywnej nienawiści”.
– „Oczywiście – zgodził się Tyrmand. – To może nawet przejść w pomyślny stan ducha, przynajmniej z finansowego punktu widzenia. Paru pisarzy i dramaturgów, głównie obcego pochodzenia i obywatelstwa, świetnie żyje z okazywania w słowie i druku swojej nienawiści do Ameryki. Nazywają to śmiałą i konstruktywną krytyką. Im bardziej nienawidzą i gardzą, tym więcej mają czytelników i widzów na Broadwayu. Zastanawiam się jak godzą tę bezdenną wzgardę z braniem w kieszeń. A jednak plucie na Amerykę okazuje się dla obcego artysty w tym kraju najlepszą drogą do pokaźnych dochodów. Najmniej zasłużone obelgi cieszą się największym wzięciem.”
– „To odpowiada naszym najlepszym tradycjom – rzekła w zamyśleniu. – Ameryka jest niedorzecznie prowincjonalna, a prowincjusze są zbyt zakłamani, by przyznać się do swych wadliwych instytucji i do swego upadku. Dlatego tylko ludzie z zewnątrz mówią im prawdę.”
Tyrmand w tym momencie westchnął: „A jednak ich gotowość do płacenia za to wydaje mi się całkiem światowa. Poza tym, jak ci zaślepieni nienawiścią krytycy mogą dojrzeć prawdę z wierzchołków swej wyniosłej, pseudointelektualnej odrazy?”
– „A co my mamy zrobić z pieniędzmi? – spytała drwiąco. – Już wystarczająco dużo idzie na te wszystkie fałszywe, fasadowe organizacje antykomunistyczne. Przygniata nas własna niezdolność przeciwstawienia się im, co jeszcze raz potwierdza wstrętną przebiegłość naszych prześladowców.”
– „Pani jest cudowna – stwierdził Tyrmand. – Nigdy nie pojmę jak to się dzieje, że uwielbiają ten kraj ludzie skromni, przepracowani, marnie ubrani, a nienawidzą ci, którzy wszystko od niego dostali.”
– „To bardzo proste – rzekła. – Jesteśmy wrażliwi. Radykalizm to wrażliwość.”
Tyrmand westchnął jeszcze głębiej: „To byłoby zbyt proste. Radykalizm jest bardzo skomplikowaną, psychologicznie niewytłumaczalną niemożnością poddania się czyjemuś rozumowaniu, przyznaniu mu racji, nawet jeśli jego argumentacja zawiera obiektywną prawdę. Myślę, że jest pani w Stanach Zjednoczonych, bo amerykańska demokracja to rzeczywistość społeczno-polityczna pod każdym względem lepsza od takich ustrojów, jak np. rosyjski, kubański lub chiński komunizm”.
– „Nonsens” – odpaliła.
– „Ależ nie. Nienawidząc Ameryki nie jest pani naturalnie zdolna przyznać, że może ona wszystko przewyższać. To nie godzi się z pani najgłębszymi przekonaniami i z gotowym systemem wartości. Ale dla mnie zabobon intelektualny jest najgorszym z przesądów. Kapitalizm to chyba najbardziej zdyskredytowane słowo we współczesnym słownictwie. Niemniej, trzeba stwierdzić otwarcie, że po stuleciu doświadczeń okazał się lepszy, niż socjalizm. Wiem, takie stwierdzenie może tylko wywołać wzruszenie ramion, lecz kapitalizm wyłania się jako system bardziej giętki i podatny na zmiany w zależności od potrzeb, zadań i wymagań życia, niż socjalizm znany we współczesnych wersjach. Co więcej – i to wydaje się rozstrzygające – kapitalizm szybciej ewoluuje w praktyce niż socjalizm w teorii, co może się dla tego ostatniego okazać zgubne. Może pani nienawidzić kapitalizmu i Ameryki, ta postawa może nawet zawierać szczyptę prowokującego czaru, ale obawiam się, że życie jest przeciwko pani.”

Wypada zaznaczyć, że rozmowa ta odbyła się w czasie, kiedy nikomu nie przychodziło jeszcze do głowy, że blok wschodni może się wkrótce rozpaść. Także demokracja amerykańska nie trzyma się już teraz tak dobrze, a monopolizm kapitałowy wykazuje pewne symptomy zwyrodnienia. Jednak pewne wątki poruszone w tej rozmowie, do dzisiaj pozostały aktualne i w dalszym ciągu prowokują.
Oczywiście Tyrmand posiadał zbyt krytyczny umysł, aby tylko gloryfikować Amerykę. To właśnie on pisał: „Nie uważam, by społeczeństwo amerykańskie było całkiem zdrowe, praworządne, by dobrze funkcjonowało, przestrzegało obyczajów i zapewniało każdemu równe szanse…”, jednak zaraz dodawał, że przynajmniej stara się takie być i do tej pory zdobyło już nawet w tej rozgrywce kilka punktów. Potrafił więc oddać Ameryce sprawiedliwość, zachowując jednocześnie wobec niej pewien dystans.

Zostawiam Państwa z tymi opiniami, rezygnując z komentarza, w którym miałbym sugerować komuś takie, a nie inne wybory. Każdy bowiem sam – na własny rachunek – musi się uporać z problemem przychylności czy też niechęci wobec Ameryki. A jeśli jest obojętny? W takim razie jest także jego osobiste zmartwienie.

Autor; Stanisław Błaszczyna www.wizjalokalna.wordpress.com